czwartek, 18 kwietnia 2013

Rozmowa z Grahamem Bonnetem

Graham Bonnet - człowiek, który zastąpił Ronniego Jamesa Dio w zespole Rainbow w 1979 roku, nie kompromitując się przy tym wokalnie. Człowiek o wspaniałym głosie, nie mogący usiedzieć w miejscu, pracujący z wieloma artystami w przeciągu swojej ponad czterdziestoletniej kariery.
W tym miesiącu mamy okazję dowiedzieć się czegoś więcej na jego temat z ust samego mistrza.


Ewa Nieścioruk: Zacznijmy od wczesnych lat. Rozpocząłeś karierę w zespole The Marbles w 1969 roku. Największy sukces osiągnęliście singlem Only One Woman. Powracasz do tego utworu w późniejszych latach stosunkowo często (z zespołem Alcatrazz na płycie Dangerous Games w 1986 roku i na albumie solowym Here Comes The Night z 1994 roku). Czy spowodowane to jest sentymentem do utworu?

Graham Bonnet: Nasz producent, Richie Podler, usłyszał stare nagranie tego utworu i zaproponował jego odświeżenie... no, w stylu lat 80-tych.


E.N.: Po współpracy z The Marbles nagrałeś dwa solowe albumy, które zawierają kilka utworów coverowych, między innymi kompozycje Boba Dylana (It’s All Over Now Baby Blue, I’ll Be Your Baby Tonight), przebój The Shirelles Will You Love Me Tomorrow i klasyka zespołu Mud Stand Still Stella. Co stało za wyborem tych kawałków?

G.B.: Pierwsze dwa, to znaczy trzy kawałki, były moim wyborem. Natomiast Stand Still Stella było numerem, nad którym mój producent pracował z zespołem Mud. Tak więc udało mu się umieścić na albumie utwór, który on sam napisał!


E.N.: Jaką muzyką wzorowałeś się na początku kariery? Wyobrażam sobie, że będąc wokalistą R&B, Twoje inspiracje odbiegały nieco od wpływów innych muzyków rock and rollowych, z którymi przyszło Ci później współpracować. Jak się te inspiracje zmieniały z biegiem czasu?

G.B.: Teraz wszystkie chwyty są dozwolone, granice się zacierają... Uwielbiam kawałki R&B i chciałbym przy czymś takim znowu popracować... Wrócić do swoich korzeni.


E.N.: Po ukazaniu się Twoich albumów solowych Graham Bonnet i No Bad Habits dołączyłeś do hard rockowego zespołu Rainbow, zastępując Ronnie James Dio. Nagrałeś z grupą jeden krążek Down To Earth (1979). Na scenie musiałeś jednak wykonywać również utwory ze starszych krążków, które różniły się od nowszej płyty. Świetnie się spisałeś śpiewając na miejscu Dio, lecz jak Ci się udało połączyć charakter nowego Rainbow z tym starym?

G.B.: Właściwie to było to proste... Musiałem się nauczyć piosenek, których wcześniej nie znałem, ale fajnie się je śpiewało, mimo że pierwotnie nie byłem zachwycony tym, że musiałem je wykonywać. Ritchie (Blackmore, przyp. red.) i reszta zespołu byli pod wrażeniem mojej umiejętności przechodzenia z jednego stylu muzycznego do drugiego... Nie było to takie łatwe na początku, lecz teraz rozumiem hard rockową muzykę... Była to dla mnie świetna szkoła.


E.N.: W owym czasie Twój „James Deanowski” wizerunek mocno odbiegał od archetypu typowego długowłosego rockmana, do którego wszyscy byli przyzwyczajeni. Czy Twój wygląd sprawiał jakieś problemy w czasie Twojej kariery?

G.B.: Tylko wtedy, gdy Ritchie chciał bym zapuścił włosy, a ja wręcz przeciwnie... Reszta zespołu uważała, że świetnie wyglądam!


E.N.: Po jednopłytowym epizodzie z Rainbow nagrałeś trzeci album solowy Line-Up (1981), następnie dołączyłeś do The Michael Schenker Group. Nagrałeś z zespołem Assault Attack (1982), lecz nie miałeś zbytnio okazji występować z grupą, gdyż zostałeś z niej zaraz zwolniony (podczas jedynego koncertu Bonnet był pijany do nieprzytomności i niezdolny do śpiewu, przyp. red.). Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek jak by się Twoja kariera potoczyła gdybyś tylko pozostał z zespołem?

G.B.: Owszem, razem z Michaelem tworzyliśmy zgrany zespół... Również pod względem pijaństwa... Więc to pewnie i tak by się skończyło porażką.


E.N.: Tuż po tym założyłeś zespół Alcatrazz. Tak jak w przypadku Twojej solowej twórczości, jest to zespół, w którym do Ciebie należy ostatnie słowo i nie musisz się podporządkowywać innym artystom. Do dzisiaj jesteś aktywny przy obu projektach. Z którą formacją się bardziej utożsamiasz? Czy wolisz jedną bardziej od drugiej?

G.B.: Kocham obie. Dobrze jest mieć ciągle nowe wpływy... Szczególnie z nowym składem (Alcatrazz, przyp. red.).


E.N.: Brałeś udział w innych muzycznych przedsięwzięciach. Wśród nich znajdują się dwa albumy nagrane z zespołem Impellitteri (Stand In Line, 1988, i System X, 2002), które wprowadziły Cię w prawdziwie heavy metalową scenę muzyczną i które pozwalają nam usłyszeć Twój krzyczący wokal w pełnej krasie. Jak się odnosisz do kolejnej roli artystycznej?

G.B.: Fajnie się nad tymi albumami pracowało. Pokazało to inne oblicze mojego stylu muzycznego... bardzo ciężkie. Były wyzwaniem, ale wydaje mi się, że się udały.


E.N.: Patrząc wstecz, jest wiele formacji, z którymi współpracowałeś, przechodząc z jednej do drugiej. Czy można powiedzieć, że jesteś niespokojną duszą?

G.B.: Tak, jest to skomplikowane, bo chcę być ogólnie znany jako artysta... nie tylko jako wokalista hard rockowy. Jest jeszcze wiele rzeczy, które chciałbym osiągnąć pod względem muzycznym, lecz do których jeszcze nie dotarłem.


E.N.: Po tylu latach śpiewania, czy zaobserwowałeś potrzebę przyhamowania aby nie nadwerężyć strun głosowych?

G.B.: Zdecydowanie. Dużo podróżujemy, a ja wypadam fatalnie gdy jestem zmęczony. Zawsze tak ze mną było... Nigdy nie byłem w stanie szybko do siebie dojść po zmianach czasu przy podróżach, co wysysa moją energię i osłabia mój głos.


E.N.: Trwają prace nad Twoją oficjalną biografią, można przeczytać streszczenia pierwszych czterech rozdziałów na Twojej stronie internetowej. Kiedy możemy się spodziewać jej wydania?

G.B.: Nie jestem pewien, trzeba jeszcze parę rzeczy pokończyć... Mam jednak nadzieję, że uda to się jeszcze w tym roku.


E.N.: W 2010 roku wziąłeś udział w przedsięwzięciu o nazwie The Voices Of Rainbow wraz z byłymi wokalistami Rainbow Joe Lynn Turnerem i Doogiem Whitem. Zagraliście trzy koncerty w Japonii. Zastanawialiście się kiedyś nad kontynuacją współpracy?

G.B.: Właśnie to powtórzyliśmy parę tygodni temu, kolejne trzy pokazy w Japonii.


E.N.: Słyszałam, że występujesz od czasu do czasu z członkami zespołu Boston w Kalifornii. Czy jest szansa usłyszenia czegoś więcej z Waszej strony czy jest to tylko lokalny projekt?

G.B.: To było seminarium z producentem Beatlesów, Georgem Martinem, i zagraliśmy 7 piosenek Beatlesów tutaj w L.A. w Palace Theater... George nam opowiedział o sesjach nagraniowych Beatlesów, następnie my, chłopcy z grupy Boston i inni, wykonaliśmy te kawałki... Świetna zabawa, ale była to tylko jednorazowa impreza.


E.N.: Chodzą plotki, że pracujesz nad nowym albumem Alcatrazz. Kiedy będzie można go usłyszeć? I czy pracujesz jeszcze nad czymś?

G.B.: Szykuje się parę sesji nagraniowych i koncertów z różnymi zespołami, ale póki co bez żadnych konkretnych terminów... Zachęcam do zaglądania na stronę internetową www.grahambonnet.com, tam będą publikowane wszystkie nowinki.


E.N.: Czy masz jeszcze jakieś zupełnie inne i nowe pomysły artystyczne, które chciałbyś zrealizować?

G.B.: Póki co nie... Chcę doprowadzić to co robię obecnie do porządku... Wciąż staram się udoskonalać... Jestem bardzo krytyczny wobec swoich występów.


E.N.: Ostatnio wystąpiłeś w Polsce w 2011 roku supportując Whitesnake. Czy planujesz ponownie odwiedzić nasz kraj w niedalekiej przyszłości?

G.B.: Mam nadzieję, świetnie się tu bawiłem. Pomimo mojego zmęczenia, koncert wypadł znakomicie.

Free Fall i Orchid

Przy okazji nadchodzącego koncertu kilku retro rockowych kapel postanowiłem im się nieco przyjrzeć, a właściwie to przysłuchać i odkryłem, że 28 kwietnia w Progresji odbędzie się prawdziwa uczta klasycznego heavy rocka. Headlinerem będzie znana publiczności szwedzka grupa Witchcraft. Ich dokonań nie trzeba specjalnie przedstawiać. Mnie jednak zainteresowały dwie grupy, które poprzedzą występ Witchcraft. Mowa o Szwedach z Free Fall i Amerykanach z Orchid. Oba zespoły dowodzą, że hard rock ma się jak najlepiej, a zasiedziałe dinozaury gatunku mają się kogo obawiać.
Free Fall to zespół prowadzony przez Mattiasa Bärjeda (gitara), który uzupełniają Jan Martens (bas), Kim Fransson (wokal) oraz Ludwig Dahlberg (perkusja). Panowie chcieli zaserwować wypadkową Van Halen, The Stooges i The Who. Najmłodszy stażem w grupie jest wokalista. Reszta muzyków poszukiwała głosu, który łączyłby w sobie to, co najlepsze w głosach Bona Scotta i Steve’a Marriota. Niewątpliwie ten skład to prawdziwy dynamit.
22 lutego tego roku światło dzienne ujrzał ich debiut, zatytułowany Power & Volume. Muzycy przemycili na nim swoje inspiracje i pokazali, że potrafią czerpać od najlepszych. Całość otwiera utwór tytułowy, który z pewnością przypadnie do gustu fanom bezkompromisowego hard rocka spod znaku AC/DC. Szybki riff i trochę zdarty głos, a do tego rozpędzona sekcja rytmiczna… Oczywiście – można im zarzucić, że są mało odkrywczy itp., bo w końcu prawie cała płyta utrzymana jest w klimacie pierwszego numeru. Odpowiedzią na ten argument niech będą zespoły AC/DC i Motorhead, które od kilku dekad „nie są odkrywcze”, a jednak cieszą się uwielbieniem milionów na całym świecie. Poza tym, jak zdążyłem wspomnieć, prawie cała płyta jest taka… Spośród dwunastu kawałków (dziesięciu i dwóch bonusów) niesłychanie wyróżniają się Free Fall oraz Attila. Ten pierwszy składa się z wielu zmian tempa i, przede wszystkim, oparty jest na riffach a la Pete Townshend!!! Od razu przywołuje na myśl genialną Quadrophenię. Do tego jest też dosyć wymagający wokalnie. Attila to mój ulubieniec. Wprowadza nieco wschodni klimat; jest niemal epicki. Wiem, że grzechem jest porównywanie do pomników, ale mi już po kilku nutach skojarzył się z zeppelinowskim Kashmir. Prawdziwa uczta dla uszu!
Krążek Power & Volume z pewnością spodoba się amatorom soczystych ciężkich brzmień przełomu lat siedemdziesiątych  i osiemdziesiątych. Niczego tej płycie nie brakuje i oby szybko powstała jej kontynuacja.

Orchid to nawiązanie do innej chwalebnej karty historii muzyki rockowej. Grupa powstała w 2007 roku w San Francisco. Od razu zdefiniowali swój styl i nie pozostaje mi nic innego, jak powiedzieć, że wydają się być uczniami Black Sabbath. Skład tworzą Theo Mindell (wokal), Carter Kennedy (perkusja), Mark Thomas Baker (gitara) oraz Keith Nickel (bas). Ich muzyka jest ciężka, a wokal Mindella – psychodeliczny. W 2009 roku wypuścili swoja pierwszą EP-kę, Through The Devil’s Doorway, która od razu przyniosła im uznanie na zachodnim wybrzeżu USA. Do Europy przebili się dzięki swojemu debiutanckiemu albumowi z 2011 roku. Capricorn pozostaje na razie jedynym albumem zespołu. Ten stan rzeczy utrzyma się jeszcze tylko kilka dni, bo na 26 kwietnia zaplanowana jest premiera drugiej płyty, zatytułowanej The Mouths Of Madness (singiel ja promujący – Wizard Of War – jest już upubliczniony). A co znajdziemy na Capricorn? Dziewięć dosyć rozbudowanych kawałków w klimatach pierwszych płyt Black Sabbath (niektóre riffy do złudzenia przypominają te autorstwa Iommiego). Mroczne (momentami diaboliczne) teksty, wyśpiewane mrożącym krew w żyłach głosem… Groove! Na szczególne potraktowanie zasługują numery Masters Of It All oraz He Who Walks Alone. Pierwszy zbudowany jest na hipnotyzującym riffie, który z powodzeniem mógłby się znaleźć na Sabotage Sabbathów; drugi to wzór doom metalu z przyspieszającym refrenem. Cos pięknego!
W 2012 roku Orchid wydali kolejną EP-kę. Wydawnictwo nazwano Heretic. Zawiera cztery mroczne, okultystyczne utwory, które niczym nie odbiegają od Capricorn. Wytwórnia Nuclear Blast udostępniła utwór tytułowy do darmowego pobrania przez swoją stronę internetową.
Każdy, kto ceni sobie twórczość nieśmiertelnych Black Sabbath, będzie zachwycony grupą Orchid. Odradzam jednak oglądanie ich teledysków. Przepełniają je okultystyczne rytuały, kielich, krew itd. Trochę jak z horroru klasy B. Za to muzyka jest fenomenalna.

Dla porządku dodam, że obie formacje – Free Fall i Orchid – są pod skrzydłami Nuclear Blast, dzięki czemu o ich przyszłość nie ma co się martwić. Z pewnością ich kolejne dzieła będą równie udane.
28 kwietnia te bardzo obiecujące kapele podzielą scenę warszawskiej Progresji wraz z Witchcraft i polską grupą Vagitarians. Szykuje się hard rockowa uczta!

Sebastian Żwan

O potrzebie słuchania



O potrzebie słuchania progresywnych brzmień (krótki, acz szczery felieton)


Wielokrotnie każdy z nas ma gorszy dzień, źle się czuje czy najzwyczajniej w świecie ma wszystkich i wszystkiego dość. To proste jak rogalik - jak mawiała moja wychowawczyni w liceum. Wtedy dochodzi także do eskalacji naszej zewnętrznej nienawiści do otaczającego świata. I właśnie wówczas każdy z nas musi sobie odpowiedzieć na jedno, niezwykle istotne pytanie: co pozwala nam na całkowite wyzerowanie mózgownicy i powrót do świata żywych? Jeżeli chodzi o mnie, to zawsze wtedy mam dylemat w postaci godziny ciszy i medytacji... albo dorwania się do kolekcji płyt, które od niedawna leżą zabezpieczone przed morderczym kurzem w zabudowanej szklanej szafie. Niektórzy z czytelników oczywiście w tym momencie dorzuciliby do tej jakże skromnej listy swoje pomysły, jednak na potrzeby dalszych wywodów, wcześniej wspomniane dwa starczą w zupełności.
                                                                 
Czemu warto niekiedy wybrać niezwykle kuszącą biblioteczkę kompaktowo-winylową? Odpowiedź kryje się w niezwykle dobranym połączeniu nośnika muzycznego z odpowiednio dużym sprzętem grającym i mięsistym wzmacniaczem. Umówmy się, że każdy z nas -muzycznych maniaków – ma bzika na punkcie wieży głośnogrającej, która raz na jakiś czas pełni rolę domowego sanktuarium muzyki. Wybieranie playlisty na każdą godzinę naszego kryzysu i desperackich prób powrotu do rzeczywistości traktujemy jako ceremonię najwyższej wagi, a same nośniki mocnych brzmień otaczamy niemal boskim kultem... Ale chwila czy my tego naprawdę potrzebujemy? Czy to jest konieczne? Czy mięsożerna uczta dla naszych uszu jest warta takiego poświęcenia czasu i umysłu w świecie, w którym nasze życie jest napędzane przez kolejne posty do polubienia na twarzoksiążce? Jako zdecydowany przeciwnik życia w pośpiechu i wariactwie powiem – TAK!

W swoich założeniach każde progresywne brzmienia miały się buntować przeciw ówczesnej stagnacji kulturowej w postaci trendów muzyki klasycznej, jazzowej etc. Młodzi ludzie tworzący w latach 60-tych i 70-tych podstawy i coraz to doskonalsze formy progresji musieli zmierzyć się – jako buntownicy – ze starym pokoleniem klasyków. Czy można w takim razie przejść obok tak niesamowicie wyrażonemu konfliktowi starego z nowym i delikatnego z dynamicznym? Praktycznie rzecz ujmując mamy do czynienia z muzyką „klasyczną” i mistrzowską w wydaniu XX wieku, bo to właśnie kunszt tych wirtuozów doprowadził do sytuacji, w której klasycy gatunku tj. Yes, King Crimson, ELP, Focus czy Genesis są do dziś słuchani i rozchwytywani przez coraz to młodsze pokolenia fanów mięsistego grania. Wydaje się, że także właśnie w tym zawarta jest odpowiedź na pytanie czemu z taką czcią zajmujemy się naszymi płytowymi sanktuariami i eksponujemy je tak, by każdy odwiedzający nas gość mógł zawiesić oko na dziełach takich jak: In and Out of Focus (1970), Argus (1972), Pictures At An Exhibition (1972) czy Close to the Egde (1972).

Mój drogi fanie progresywnych brzmień nie miej złudzeń, bo jesteś tak samo, jak każdy z nas,  próżny niczym diabeł. Niech cię nie zwiodą plusy naszego hobby, gdyż jesteśmy poprzez słuchanie muzyki „bezbożnej i łupanej” narażeni na podziw ludzi mądrych i niezrozumienie ignorantów. Jednak jak przerażającą i soczystą chwilą jest moment, w którym umęczeni jak konie pociągowe zasiadamy na kanapie, przygaszamy światła i rozpływamy się w 13-minutowym wykonaniu In Memory of Elizabeth Reed (The Allman Brothers Band At Fillmore East, 1971).

Chcąc kończyć te wywody i wreszcie zniecierpliwionemu i znudzonemu czytelnikowi odpowiedzieć na pytanie zadane na samym początku tekstu można by stworzyć pewną bardzo ciekawą ścieżkę odpowiedzi. Po pierwsze kuszące jest zaryzykowanie twierdzenia, w którym udowodnialibyśmy, że słuchanie takiej, a nie innej muzyki kieruje nas w stronę ekstrawagancji i bycia – uwaga trzymamy się mocno! – dosyć dziwną odmianą hipsterów? Mam nadzieję, że większość czytelników w tym momencie mocno popukała się w głowę... Z drugiej strony moglibyśmy powiedzieć, że to normalne zachowanie, gdyż każdy słucha tego, co lubi. Świetnie! Ale w takim razie co spowodowało, że słuchamy progrocka i mamy ogromną potrzebę zanurzana się w ten jakże niesamowity świat brzmień i głosów?! Jako wieloletni muzyczny uzależnieniec powiem, że jest to po części czysta miłość do kawałka niesamowicie wykonanej pracy. Czaruje nasz kunszt każdej dopracowanej nuty, taktu, które pełnią dla nas funkcję biletu w stronę bezgranicznego zaufania i miłości do progresji. Potrzeba słuchania muzyki w narodzie powinna być i się rozwijać. Aż kusi człowieka parafraza pewnego hasła... „Nie słuchasz progrocka, nie idę z Tobą do łóżka!”, ale czy tak naprawdę jest? Chyba nie. Nie zakładamy, że nasze grono będzie powiększało się z dnia na dzień. My chyba potrzebujemy dźwiękowej kontemplacji i uniesienia spowodowanego każdą zwariowaną nutą, która wykrzywia się na pięciolinii przyjmując coraz to bardziej szalone kształty. Progresywni szaleńcy wszystkich krajów łączcie się!

Tomasz Związek

Notka o autorze:
Miłośnik muzyki „bezbożnej i łupanej”, nauczyciel, historyk i regionalista pełną gębą. W wolnych chwilach spacerowicz i fotograf. Do życiowych pasji zalicza podróżowanie za pomocą roweru. Obecnie mieszka w Warszawie.